Prywatne schroniska, czyli jak zarobić na zwierzęcej krzywdzie?

Prywatne schroniska, czyli jak zarobić na zwierzęcej krzywdzie?

Czy za złotówkę dziennie można zapewnić psu wyżywienie i opiekę? Odpowiedź wydaje się oczywista, ale właśnie taką kwotę przeznaczało na ten cel Schronisko dla bezdomnych zwierząt w Radysach. Sprawa, która bulwersuje całą Polskę, uświadamia dobitnie skalę uchybień i błędów, które popełniają gminy, zawierając umowy na prowadzenie takich placówek.

 

Interwencji w Radysach poświęcamy drugą część tekstu. W pierwszej zastanowimy się, dlaczego w naszym kraju wciąż mogą istnieć obozy zagłady, w których, co roku, cierpią i giną tysiące psów.

 

interwencja w radysach

Komercyjne mordownie

– Najczęstsze przypadki patologii wśród schronisk dla zwierząt mają swą genezę w przepisach gospodarczych, a konkretnie w przetargach regulowanych przez prawo zamówień publicznych – wyjaśnia Paweł Gebert, z Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Zwierząt Animals.  – Samorządy terytorialne zobligowane są ustawowo do zapewnienia opieki nad bezdomnymi zwierzętami. Ogłaszają, więc przetargi dla podmiotów zainteresowanych prowadzeniem schroniska i wyłapywaniem zwierząt. Oceną bazową jest najniższa finansowo oferta, bądź jedyny oferent dyktujący wówczas warunki finansowe.

Trudno mieć za złe gminom, że próbują oszczędnie gospodarować budżetem, jednak organizacje prozwierzęce od dawne alarmują, że wybór najtańszych oferentów bardzo często kończy się niewyobrażalnymi dramatami zwierząt. Wygrywający to często prywatni przedsiębiorcy, którzy mają jeden cel: wycisnąć z prowadzonego przedsięwzięcia jak najwięcej pieniędzy. Schroniska tzw. komercyjne to najczęściej mordownie, gdzie zwierzęta nie mają zaspokojonych podstawowych potrzeb. Głodne, spragnione, często chore lub poranione walczą, ze wszystkich sił, o przeżycie. Nie wszystkim udaje się przetrwać….

psy w radysach

 

Bezdomne zwierzęta to nie priorytet

Schroniska powinny by kontrolowane przez powiatowych lekarzy weterynarii (PLW). W praktyce bywa z tym różnie.

– Odwiedziłem ponad 50 schronisk dla zwierząt w kraju i przyznaję, iż niejednokrotnie doznałem szoku – opowiada Paweł Gebert. – Wciąż funkcjonują placówki niespełniające, w znacznym stopniu, nawet podstawowych wymogów. Znam przypadki kontroli PLW nadgorliwych, potrafiących zwracać uwagę na każdy szczegół, bądź wręcz przekraczających swe uprawnienia w trakcie czynności kontrolnych, jak i skrajnie, kolokwialnie mówiąc – olewających swe obowiązki w tym względzie.

Gwoli sprawiedliwości, należy dodać, że brak dostatecznych kontroli weterynaryjnych w schroniskach dla zwierząt to nie zawsze wynik złej woli PLW.  Inspekcja weterynaryjna od lat boryka się z poważnymi brakami kadrowymi i finansowymi. Nie bez znaczenia są także wytyczne narzucone tej instytucji przez ministerstwo rolnictwa. Priorytetem jest nadzór nad dziedziną, która przynosi zyski, czyli produkcją żywności pochodzenia zwierzęcego.

 

jak działa schronisko w radysach

 

Komu (nie) zależy na adopcjach?

Podmioty, z którymi gminy zawierają umowy na prowadzenie schronisk rozliczają się na różne sposoby. Może to być opłata jednorazowa za każde schwytane zwierzę, ale także tzw. ryczałt dzienny lub miesięczny. Ta druga forma powoduje, że właściciele schronisk komercyjnych absolutnie nie są zainteresowani adopcją zwierząt z ich placówki.

– Mało tego, kłopoty z odzyskaniem psów mają nawet ich prawowici właściciele – opowiada Beata Żółkiewska z Fundacji na Rzecz Ochrony Praw Zwierząt Mondo Cane . –  Podczas interwencji w Radysach spotkałam dziewczynę, która z płaczem rzuciła mi się na szyję, prosząc o pomoc w odzyskaniu psa. Odmówiono jej wydania go, tłumacząc, że zwierzak musi najpierw odbyć kwarantannę. Po pewnym czasie otrzymała telefon ze schroniska, w którym mężczyzna przedstawiający się, jako weterynarz poinformował ją, że psu nie udało się przeżyć. Okazało się, że to nieprawda.

Dla porównania — adopcje zwierząt w schroniskach prowadzonych przez OTOZ Animals sięgają 90 proc. przebywających tam psów i 80 proc. w przypadku kotów.  – Staramy się skutecznie szukać naszym podopiecznym domów, ponieważ każdy odchodzący zwierzak robi miejsce dla kolejnego „bezdomniaka” – podkreśla Paweł Gebert.

warunki w schoniskach

 

Organizacje współfinansują schroniska

Do zadania, jakim jest zapewnienie opieki bezdomnym zwierzętom, gminy podchodzą w różny sposób. Niektóre, odpowiedzialnie, zlecają prowadzenie schronisk organizacjom prozwierzęcym. Przykładem mogą być placówki prowadzone przez OTOZ Animals w województwie pomorskim. Sytuacja przebywających tam zwierząt spełnia standardy w zakresie opieki i wyżywienia. Jest nieporównywalnie lepsza niż np. w osławionych Radysach, ( o których opowiemy w dalszej części tekstu).

— Dodatkowymi źródłami dochodów w naszych schroniskach są fundusze pozyskiwane z tzw. jednego procenta dla organizacji pozarządowych czy też darowizn od firm i osób prywatnych – opowiada Paweł Gebert. — Nasz wkład to nawet 50 procent ogólnych kosztów prowadzenia schroniska. Dzienny koszt utrzymania zwierzęcia to około 12 zł. Tymczasem z danych prezentowanych przez NIK wynika, że w Radysach, w latach 2014-2016 stawka ta nie przekraczała złotówki.

Mordownia w Radysach przynosiła właścicielom ogromne dochody.

– Szacujemy, że czysty zysk wynosił nawet 50 tysięcy na miesiąc – informuje Paweł Gebert.

 

akcja ratunkowa w schronisku

 

Radysy – wejście do piekła

Schronisko dla Bezdomnych Zwierząt w Radysach od dawna owiane było bardzo złą sławą. Organizacje prozwierzęce alarmowały doniesieniami o koszmarnych warunkach przebywających tam zwierząt. Wielokrotne próby przeprowadzenia tam interwencji kończyły się niepowodzeniem. Przez szereg lat, prowadzącemu schronisko Zygmuntowi D. i jego synowi, Danielowi udawało się unikać odpowiedzialności.

Wytrwałość organizacji walczących o prawa zwierząt w końcu przyniosła efekty. Wczesnym rankiem, 17 czerwca br. na teren schroniska w Radysach weszli przedstawiciele policji, prokuratury i organizacji prozwierzęcych. Akcję przygotowano bardzo precyzyjnie, z podziałem na oznakowane grupy robocze oraz interwencyjne, które łącznie liczyły około 100 osób. W składzie każdej z  grup roboczych znajdowało się trzech funkcjonariuszy policji , zoopsycholog, lekarz weterynarii, technik weterynarii oraz opiekunowie do zwierząt. Na miejscu zastali zwierzęta w tragicznym stanie.

— To był koszmar – wspomina Beata Żółkiewska. – Z każdych psich oczu wyzierało cierpienie i błaganie o pomoc. Wiele psów było w tak złym stanie, że potrzebowały natychmiastowej pomocy lekarskiej. Zwierzęta były głodne, spragnione, chore i poranione. Nie miały zadaszenia w upalny dzień. Niektóre dostawały udarów słonecznych.

— Temperatura sięgała 30 stopni – dodaje Paweł Gebert.  – To dużo nawet dla człowieka, który oddycha całą powierzchnią ciała. Dla zwierzęcia, u którego wymiana gazowa odbywa się głównie przez pysk to warunki ekstremalne.

Rzucało się w oczy, że duża część psów była wylękniona, inne były agresywne. Dowodziło to, że nie miały one kontaktu z człowiekiem, nie były socjalizowane. Pracownicy ochłapy mięsa przerzucali im przez ogrodzenie.  Zwierzęta nie były wyprowadzane na spacery.

Nikt nie zadbał także o odpowiednią separację psów. Niesterylizowane suki przebywały razem z niekastrowanymi samcami. Jaki los czekał szczeniaki, urodzone w takich warunkach można się tylko domyślać.

Psy w Radysach karmione były odpadami z rzeźni, które szybko się psuły, powodując dodatkowe problemy zdrowotne u i tak już wycieńczonych zwierząt. Wiele psów cierpiało na biegunkę i inne zaburzenia pokarmowe.

 

brak opieki weterynaryjnej w schronisku

 

Dla niektórych było za późno

– Okoliczni mieszkańcy przywitali nas z ogromnym entuzjazmem . Wzruszeni dziękowali, że położymy wreszcie kres temu obozowi koncentracyjnemu dla zwierząt – opowiada Beata Żółkiewska. – Spontanicznie przynosili nam kanapki i napoje w termosach. Anonimowa kobieta z USA opłaciła nam całodniowe posiłki z pobliskiej pizzerii.

Z informacji, posiadanych przez organizacje prozwierzęce wynikało, że w Radysach powinno być  około dwóch tysięcy psów. Taki stan został ustalony na 20 maja br. Miesiąc później, w trakcie interwencji, w schronisku pozostało 1060  zwierząt. Czy resztę zdołano wywieźć? Wydaje się to możliwe.

— Zauważyliśmy, że w placówce jest bardzo mało zarówno szczeniaków, jak i psów starszych wiekiem — wspomina Paweł Gebert.  — Zapewne były one w najgorszej kondycji i obsługa schroniska postanowiła pozbyć się ich w pierwszej kolejności. A część z nich prawdopodobnie nie doczekała naszego przyjścia.

Beata Żółkiewska opowiada o martwych zwierzętach znalezionych na terenie schroniska. — Szczególnie utkwił mi w pamięci pewien kilkumiesięczny szczeniak, którego znalazłam w jednej z bud, w alejce kwarantanny. Był jeszcze ciepły, odszedł bardzo niedawno. Prawdopodobnie wydawał ostatnie tchnienie już w momencie naszego przyjazdu do tego obozu zagłady.

 

tragiczne warunki w schronisku dla zwierząt

 

Do lepszego świata

Od pierwszego dnia przedstawiciele organizacji prozwierzęcych rozpoczęli wywożenie zwierząt. W pierwszej kolejności Radysy opuszczały psy w najgorszym stanie. Wiele z nich wymagało natychmiastowego leczenia i przyjmowane były do klinik weterynaryjnych. Inne, które były w nieco lepszym stanie trafiały do schronisk lub przytulisk dla zwierząt w całej Polsce lub do domów tymczasowych.

Prowadzącemu schronisko Zygmuntowi D. prokuratura postawiła zarzut znęcania się nad zwierzętami ze szczególnym okrucieństwem oraz nielegalnego posiadania ponad 200 sztuk amunicji. Wobec niego oraz jego syna, Daniela Sąd Rejonowy w Olsztynie zastosował został areszt tymczasowy na okres trzech miesięcy. Obaj spędzili tam jednak tylko niecałe dwa tygodnie. Sąd wyższej instancji, do której odwołali się mężczyźni, uznał, że poręczenie majątkowe będzie wystarczającym środkiem zapobiegawczym. Zygmunt D. i jego syn, Daniel wyszli na wolność wpłaciwszy kaucję po 150 tys. na osobę. Obaj otrzymali jednak zakaz prowadzenia schroniska.

adopcja psa

Wielkie, pospolite ruszenie

Kilka dni później, po tymczasowym aresztowaniu właściciela schroniska oraz jego syna, pracownicy schroniska przestali wykonywać swoje obowiązki. Psy nie dostawały już wody i pożywienia, boksy pozostawały niesprzątnięte. Organizacje ogłosiły wtedy w mediach społecznościowych apel o pomoc. Odzew był natychmiastowy. W rekordowo krótkim czasie do Radys zaczęli zjeżdżać wolontariusze z całej Polski.

–Zmieniali się, jedni przyjeżdżali, inni wyjeżdżali, ale dziennie na miejscu znajdowało się około 100 osób – opowiada Beata Żółkiewska. – To byli wspaniali ludzie życzliwi i serdeczni. Zawiązywały się przyjaźnie, a chęć niesienia pomocy zwierzętom jednoczyła wszystkich.

Wolontariusze pracowali w grupach. Dzień zaczynali od codziennej odprawy, w trakcie, której otrzymywali wskazówki i informacje. Każdej z grup przewodniczył tzw. lider, osoba, które ma doświadczenie w pracy ze zwierzętami.

Na miejscu, w Radysach cały czas dyżurowali weterynarze, z których wielu także pracowało w ramach wolontariatu. Na bieżąco oceniali oni stan psów. Decydowali, czy mogą, od razu, trafić do adopcji czy domów tymczasowych, czy też przedtem powinny zostać objęte opieką lekarską.

 

psy w schronisku

 

Tęcza nad Radysami

Nadszedł, w końcu, dzień, kiedy ostatni pies opuścił Radysy. Przed godziną 20, 21 lipca br. samochód wiozący transportery zniknął w oddali. Wtedy wydarzyło się coś, co poruszyło wolontariuszy. Na niebie ukazała się tęcza.

Miłośnicy zwierząt znają legendę o Tęczowym Moście. To część nieba, do której trafiają po śmierci psy. Tam czekają na swoich opiekunów, aby połączyć się z nimi na wieczność.

– Wielu z nas miało łzy w oczach – wspomina Beata Żółkiewska. –Tęczę na niebie odczytaliśmy, jako wiadomość od pomordowanych psów, które, w cierpieniach, odeszły z tego miejsca.

POLECANE DLA CIEBIE